Hugo 2012 - galeria



Laureaci. Na pierwszym planie Jo Walton  - Best Novel

Kij Johnson - Best Novella

Charlie Jane Anders - Best Novelette

Ken Liu - Best Short Story

The Encyclopedia of Science Fiction, Third Edition (na zdjęciu Graham Sleight) - Best Related Work

Ursula Vernon - Best Graphic Story

Games of  Thrones (Season 1), George R.R. Martin - Best Dramatic Presentation (Long Form)

The Doctor's Wife (Doctor Who), Neil Gaiman - Best Dramatic Presentation (Short Form)

Sheila Williams - Best Editor (Short Form)

Betsy Wollheim - Best Editor (Long Form)

John Picacio - Best Professional Artist

Locus; Kristen Gong-Wong, Liza Groen Trombi - Best Semiprozine

SF Signal, John DeNardo - Best Fanzine

SF Squeecast - Best Fancast

Jim C. Hines - Best Fan Writer

Maurine Starkey - Best Fan Artist

E. Lily Yu - John W. Campbell Award for Best New Writer

Wystartował Worldcon

W fotograficznym skrócie, na żywca, bez obróbki.




Mike Resnick (Author Guest of Honor) i John Scalzi (Toastmaster)

Tegoroczna statuetka

Autorka projektu i prowadzący

Goście prawie w komplecie

Pakiet „na dzień dobry”

To, co najlepsze 3

Poprzedni wpis, miał być wstępem, jak widać stał się przydługi, do krótkiej notki, a jednocześnie podkreślić, że antologie prezentujące najlepsze prace, zdaniem redaktorów, w danym roku, cenię, a ograniczenie zakupów wynika z braku czasu, nie niechęci.

Odmienne reakcje wywołują przewodniki, listy w stylu: 100 najlepszych (książek, filmów, piosenek i co tam jeszcze w głowach wydawców się zrodzi). Obojętność jest zazwyczaj najcieplejszym określeniem mojego stosunku do rzeczonych. Tymczasem (tu będzie złota myśl) zestawienia takie niewiele różnią się od antologii. Ktoś uznał, że są „naj”. Istotne w tym przypadku wydają się kryteria determinujące wybór. Piszę o tym, ponieważ przełamałem lody i dwa takowe kupiłem. Obie pozycje nie mogą, z oczywistych względów, prezentować całych prac, dotyczą bowiem powieści.
Science Fiction: The 101 Best Novels 1985-2010. Autorami opracowania są Damien Broderick oraz Paul Di Filippo. Obu panów znam, oczywiście nie osobiście, a za sprawą publikacji. W ramach eksperymentu, ciekawy, jakie książki uznali za najlepsze, zamówiłem. Zorientowałem się, że opracowanie jest kontynuacją zestawienie autorstwa Davida Pringle'a Science Fiction: The 100 Best Novels : An English-Language Selection, 1949-1984. Nie mogło być inaczej, również ta książka trafiła do mnie.

Autorzy we wstępie zastrzegają, że prawdopodobnie niewiele osób, jeżeli w ogóle, w 100% zgodzi się z wyborem. Tak jest w istocie. Podstawowym kryterium doboru jest znaczenie, z różnych względów, poszczególnych utworów. Książki oryginalne, nowatorskie, wyśmienicie napisane, czy wreszcie klasyczni reprezentanci nurtów.
Obie pozycje można potraktować jako przekrój, syntezę gatunku. W takim ujęciu rzeczywiście przygotowano wyśmienite opracowania. Spektrum twórczości, uniwersalny przewodnik.
Jako takie sprawdzają się doskonale. Rozpocząłem od kartkowania, by wyliczyć przeczytane pozycje. Tu pierwsze, duże „hmmm”, ponieważ nie dobiłem nawet do 50 %. W przypadku pierwszego zestawienia do połowy się zbliżyłem, zaś drugie to +/- 40%.
Największą wartością opracowań jest przedstawienie prac, o których nawet nie słyszałem, ewentualnie gdzieś dzwonią, ale o co chodzi, a o co nie chodzi, to za bardzo nie wiadomo. Prezentacja każdej powieści obejmuje krytyczne opracowanie. To kolejny atut, sprawiający, że jednak, od teraz, wiadomo, o co chodzi, a o co nie chodzi. Warto zaznaczyć, że przekłady wielu tytułów wciąż nie są dostępne.
W chwilach zniechęcenia, kiedy zawartość domowej biblioteki wydaje się niedostateczna i generalnie nie ma co czytać, ewentualnie trzeba coś dołożyć do zamówienia, sięgam po omawiane przewodniki. Powoli, bez pośpiechu, wyławiam perełki, wdzięczny autorom za wysiłek.


To, co najlepsze 2

Zestawienia opowiadań określanych mianem najlepszych w roku minionym, względem daty wydania, publikowane w formie opasłych tomów, to pozycje obok których nie potrafię przejść obojętnie. Nie patrzę, omijam. Kartkowanie jest niebezpieczne, skutkuje bowiem wyłowieniem intrygujących fragmentów. Finał jest zazwyczaj taki sam: wracam do domu z książką. Unikanie antologii nie wynika z niechęci do redaktorów narzucających swoje opinie innym, za taką można przyjąć wybór tekstów. Przeciwnie, cieszę się, że ktoś przewertował ocean tekstów i serwuje śmietankę. Nie mam czasu czytać wszystkich periodyków. Prenumeruję obecnie zaledwie jeden, drugi kupuję. Dwa magazyny z prozą, w sumie niezbyt wiele, a i tak co drugi miesiąc zdziwienie, że to już, nowy numer w skrzynce, poprzedni jeszcze nie przeczytany do końca. Chętnie zatem korzystam z owoców pracy innych. Problem jest inny. Nie jestem w stanie przeczytać, nie tylko czasopism, lecz również antologii. Ustawione na półce są wyrzutem sumienia. Jedno, dwa, trzy opowiadania przeczytane, a pozostałe czekają na nienadchodzące później. Oczywiście są wyjątki od reguły, przede wszystkim zbiory tematyczne, chociaż te nie obejmują roku, zazwyczaj czytam wszystkie teksty.

Teraz refleksja natury ogólnej: się pozmieniało. Wertując publikacje tyczące historii fantastyki nie sposób obojętnie potraktować pionierskich lat. Mam na myśli okres początkowy, w którym gatunek wykształcił się jako taki, lecz nie przebił do świadomości wydawców jako zdolny do zapewnienia godziwego zarobku. Opowiadania poza groszowymi magazynami praktycznie nie istniały. Przez blisko dwie dekady, licząc od startu Amazing Stories, antologia zbierająca teksty wpisane w ramy gatunku,  pozostawała marzeniem ściętej głowy. Niewątpliwy sukces pulp magazines, pomimo perturbacji finansowych dotykających wydawców, publikujących teksty określane mianem science fiction, nie przełożył się na rozpoznawalność gatunku. Na początku lat czterdziestych wciąż występowały istotne różnice w postrzeganiu gatunku w ramach rynku magazynów groszowych, a książki. Wydawcy wątpili w przetrwanie fantastyki jako odrębnego nurtu literatury. Nie potrafili oddzielić, jak pisze Gary K. Wolfe, tekstu, od produktu tekst zawierający, w tym przypadku pulp magazines.
Oczywiście publikowano powieści i opowiadania obecnie chętnie włączane do kręgu SF, niemniej nie wiązano tego typu prac z gatunkiem lecz skupiano się zapewne na wartości literackiej tekstu. Co ciekawe, problem z określeniem przynależności oraz, a może przede wszystkim, oczekiwań czytelników, występował również po drugiej stronie barykady. Sytuację obrazuje świetnie przypadek utworu Huxleya. Nowy wspaniały świat, zdaniem recenzenta Amazing Stories, nie spełniał oczekiwań czytelnika scientific fiction. Przykład ten pozwala dostrzec linię demarkacyjną, której wytyczenie we wspominanym okresie pokutuje do dziś. Wydaje mi się, że podział (niewątpliwy i niepodważalny) w znacznej mierze nastąpił również z winy niemalże fanatycznych wielbicieli prozy tanich magazynów demonstracyjnie odrzucających wszystko co nie „ich”. Jednocześnie postawa taka legła, w pewnym stopniu, u podstaw wyodrębniania się kultury popularnej.
Z perspektywy czasu przekucie popularności nowego rodzaju twórczości, fantastyki, na zyski płynące z publikacji książek wydaje się nieuniknione. Jednak wspomniane wątpliwości wydawców, tyczące przetrwania, skutkowały brakiem publikacji, co bynajmniej nie stoi w sprzeczności z drukowaniem np. Wellsa, bowiem identyfikowanie przynależności siłą rzeczy nie mogło jeszcze występować, skoro nurtu jako takiego nie wyodrębniono. Wellsa, oraz innych, publikowano wcześniej jako literaturę, a nie papkę dla mas, zaś jego twórczość posłużyła Gernsbeckowi jako punkt odniesienia  przy  pierwszych próbach zdefiniowania gatunku. W efekcie (wątpliwości wydawców) opowiadania jeżeli publikowano w antologiach to obok prac klasyfikowanych jako przynależące do innych gatunków, np. kryminałów.
Przełom nastąpił w 1943 roku. Wydano The Pocket Book of Science Fiction pod redakcją Donalda A. Wollheima. Była to pierwsza antologia science fiction, zawierająca, prócz wprowadzenia redaktora, teksty publikowane wcześniej w najpopularniejszych magazynach groszowych. Pocket w tytule nie jest przypadkiem. Kieszonkowe wydania miały stać się powszechną formą publikowania fantastyki. Właściwie od tego punktu rozpoczęła się obecność fantastyki jako gatunku na rynku książki. Przez wiele lat najpopularniejszy był model:
1. tekst trafia do czasopisma, najlepiej by przerodził się w cykl – autor zaistniał.
2. Zbiór tekstów wcześniej opublikowanych w czasopiśmie zostaje wydany jako książka w twardej oprawie, nakład kilka tysięcy egzemplarzy (ze względu na wysoką cenę). - Recenzje (niechętnie pisano o książkach w innym formacie), uznanie, dzieci z kwiatami.
3. Wydanie kieszonkowe – potężne nakłady, kasa, popularność. W zasadzie do dziś niewiele się zmieniło. Wprowadzono jeszcze wydanie w miękkiej oprawie, formatem zazwyczaj dorównujące  twardej oprawie.

Druga refleksja natury ogólnej, oczywista oczywistość: W latach czterdziestych obok pulp magazines  kwitnie jeszcze jedna dziedzina, a mianowicie komiks. Od 1932 śmiga niczym błyskawica najważniejszy w historii pop kultury facet w rajtuzach, czyli Superman. Można pokusić się o stwierdzenie, że komiks (chociaż to już zupełnie inna bajka) idealnie sprawdził się jako nośnik przygód twardzieli, których pierwowzorów można szukać wśród bohaterów pierwszych opowiadań. Wypierał tym samym najprostsze opowieści. Komiks, czasopismo, książka. Specjalizacja, a raczej dokładniejsze określenie grup docelowych, co wyszło w praniu, a nie w ramach podstępnych knowań bezimiennych spiskowców bezlitośnie drenujących kieszenie czytelników, przyczyniła się do upadku groszowych magazynów. Ewolucja upodobań doprowadziła do powstania nowych tytułów. Wyśmienitym przykładem stopniowej przemiany jest Astounding, magazyn obecny na rynku do dziś jako Analog. Pierwszorzędną ilustracją przeobrażeń są okładki z tamtego okresu.

Trochę mnie zniosło. Wracam do antologii.
Czytam zatem w różnych książkach jak to drzewiej bywało, po czym patrzę na świeży zestaw antologii, tych kupionych niedawno. Właściwie dominują u mnie trzy nazwiska: Dozois; Adams; Strahan.
Na pierwszym miejscu od kilku lat stawiam The Year's Best Science Fiction G. Dozois. Ufam człowiekowi. Najnowsza edycja już dostępna. Nieco wcześniej do sprzedaży trafił zestaw przygotowany przez Strahana: The Best Science Fiction and Fantasy of the Year Volume 6. Te tytuły to niemalże rytualne oddanie czci fantastyce.
Oprócz opowiadań obie antologie zawierają uwagi na temat 2011 roku, przy czym Dozois prezentuje, jak zwykle, wyczerpujące opracowanie na temat rynku wydawniczego publikującego fantastykę, dodatkowo nie gardząc filmami i produkcjami telewizyjnymi. Masa danych.
Najbardziej jednak czekałem na Other Worlds Than These Adamsa. Po dystopiach przyszedł czas na światy alternatywne, w szerokim pojęcia rozumieniu. Wszystkie te antologie wciąż w czytaniu, mniej lub bardziej zaawansowanym. Adams nie zawodzi. Po lekturze około 150 stron jestem pod dużym wrażeniem prezentowanych prac. Bez wątpienia pokuszę się o dłuższy tekst po lekturze. Nie mogę jednak powstrzymać się od wspomnienia jednego tekstu: An Empty House with Many Doors M. Swanwicka. Autor prezentuje mistrzowskie opanowanie krótkiej formy. Zaledwie kilka stron, a przedstawił wszystko: bohatera borykającego się z rzeczywistością, nieuchwytną głębię świata. Prezentuje zaledwie niewielki wycinek, lecz w sposób przekonujący, że to kompletne uniwersum, a nie płaski zarys. Fenomenalny tekst. Miał mnie po pierwszych zdaniach.

W tym miejscu przerywam. Wpis wymyka się spod kontroli, niemniej skoro wklepałem, zostawiam. Powyższe miało być wstępem do krótkiej notki o nieco innych zestawieniach. Wpis właściwy under construction, może jutro, czy kiedyś tam, zważywszy częstotliwość.

To, co najlepsze

Peter Watts w felietonie Być twardym, czyli krycie tyłka (NF 05/2012) dowodzi, że hard SF nie istnieje, a jeżeli istnieje to w głowie czytelnika, zaś istnienie w głowie tegoż uzależnia od stopnia wiedzy. Można przyjąć, że cykl felietonów autora Ślepowidzenia publikowanych w NF idealnie odnosi się do twórców, których poczynania literackie wrzucam, zazwyczaj, do szuflady z plakietką hard SF. McAuley i Reynolds. Fantastyka to twarda niczym diament, wspomniany w blurbie antologii Science Fiction, bowiem w mojej głowie hard SF istnieje. Nie zamierzam obalać tez Wattsa (polecam polemikę W. Podrzuckiego, opublikowaną w trakcie składania niniejszego wpisu). Problem sprowadza się, w moim odczuciu, do zawartości cukru w cukrze, a raczej nauki w fantastyce, oraz ustawieniu suwaka wyznaczającego granice. Cóż, coś co dla P. W. hard SF nie jest  dla mnie, laika, mimo wszystko, taką pozostanie, a z pewnością będzie SF. Przyklejenie etykiet w przypadku Blue Rememberd Earth Reynoldsa i In the Mouth of the Whale McAuleya przychodzi nadspodziewanie łatwo. To pozycje klasyfikowane intuicyjnie, bez konieczności wpasowania w ramy definicji (każdy czytelnik ma, rzecz jasna, swoją, co poniekąd wypływa z tezy Wattsa, a za intuicyjne przyporządkowanie uważam wyłonienie zbioru wspólnego, nawet jeżeli nie jest on w pełni dookreślony). Obie książki zawierają w sobie esencję nurtu, z silną domieszką space opery. Właśnie dlatego wspominam o etykietach. Coraz trudniej, przynajmniej mi, znaleźć wartościowe pozycje w formie czystej. Modne, a jednocześnie często interesujące, wychodzenie poza ramy konwencji, przekraczanie granic gatunkowych, paradoksalnie, wzbudzać może łaknienie prozy wpisanej w konkretny nurt, z pominięciem paplaniny o literaturze jako Literaturze i fantastyce jako części Literatury. Twarda fantastyka w wykonaniu Reynoldsa i McAuleya odwołuje się do korzeni gatunku wykorzystując bogactwo tegoż, rozszerzając go jednocześnie poprzez implementacje współczesnych zagadnień z różnych sfer. Owszem, napisałem ogólnikowo. W tym momencie popadam w pułapkę. Brak akademickiego wykształcenia, w konkretnych dziedzinach, skłania do refleksji, że być może, trzymając się stwierdzenia Wattsa, wspomniane powieści to fantasy, a nie hard SF. Ot, konfuzja. O kant tyłka dywagacje gatunkowe potłuc. Do rzeczy, czyli o książkach.

In the Mouth of the Whale to kontynuacja  The Quiet War oraz Gardens of the Sun. Część trzecia jest reklamowana jako powieść, która nie wymaga znajomości wcześniejszych tomów. Jest tak w istocie, chociaż lektura wcześniejszych utworów pozwala wychwycić interesujące powiązania oraz zbudować pełny obraz, a raczej historię ludzkości w powiązaniu z eksploracją kosmosu. W  In the Mouth of the Whale autor wykracza poza Układ Słoneczny, co sugerował już w drugiej części. Powieść jest wyśmienitą kontynuacją, pomimo, że niezależnym tworem, obrazującą następstwa koncepcji prezentowanych wcześniej. W każdej części McAuley sięga dalej. Przekracza kolejne granice, również ewolucji gatunku. Tym razem wybiega w przyszłość odległą o 1500 lat. W swych spekulacjach próbuje wskazać różne drogi rozwoju, we wszystkich kierunkach, zdeterminowane przez doktryny leżące u podstaw powstania, a w następstwie działań, frakcji, znanych z wcześniejszych tomów. Wskazuje różne ścieżki ewolucji na zasadzie kontrastu: zachowanie czystości gatunku w opozycji do świadomego poszukiwania innych form rozwoju, nawet agresywnej przemiany. Wszystko w oparciu o konflikt, przedstawiony w szczegółowo opisanej i przemyślanej scenerii.  Elementy scenografii autor kreśli nad wyraz starannie, z precyzją charakteryzującą wysokiej rozdzielczości zdjęcia obiektów astronomicznych. Jednocześnie potrafi utrzymać zainteresowanie czytelnika serwując imponującą dawkę koncepcji i pomysłów. Wyśmienicie napisana powieść.
Wciągnął mnie McAuley w swój świat, tak mocno, że In the Mouth of the Whale  ściągnąłem (kupiłem oczywiście) zaraz po premierze, przebierając nogami z niecierpliwości. Apetyt pobudził zbiór opowiadań Stories from the Quiet War opublikowany w formie elektronicznej (0.99 $), zawierający teksty stanowiące bazę, podstawę, na której autor zbudował trylogię. Lektura, prócz samej przyjemności czytania, jest doświadczeniem ciekawym również z tego względu, że pozwala prześledzić ewolucję pomysłów i koncepcji zawartych w powieściach. Od stosunkowo prostych historii do, w mojej ocenie, jednego z najważniejszych dokonań twardej fantastyki ostatniej, przynajmniej, dekady.
McAuley jest coraz lepszy, jego proza rzecz jasna. W Polsce niezbyt znany (i to chyba jest eufemizm), prezentuje coraz ciekawsze utwory. Porównując debiut z  In the Mouth of the Whale można docenić drogę jaką przebył. Każda powieść, z tych, które przeczytałem, jest lepsza od poprzedniej. Pozycja McAuleya wydaje się coraz silniejsza, zaś jakość prozy znajduje uznanie, na przykład wśród redaktorów odpowiedzialnych za konstruowanie różnego rodzaju antologii. Wypada cierpliwie czekać na polskie wydania. Prezentacja prozy McAuleya polskim czytelnikom zakończyła się falstartem.
Ponosi nieco entuzjazm, ale jeżeli szukać w fantastyce spekulacji na temat: biotechnologii; sztucznej inteligencji; ewolucji społeczności i gatunku ludzkiego; wirtualnej rzeczywistości; przyszłości eksploracji kosmosu, to trylogia (przynajmniej na razie), której ostatnią odsłoną jest In the Mouth of the Whale, jest nie lada gratką.

Podobne założenia, jak w przypadku trylogii McAuleya przyjął Reynolds w Blue Rememberd Earth. Reynolds pyta o początek. Nie wszechświata, lecz wydarzenia inicjujące kluczowe dla rozwoju człowieka przemiany. Opisuje sekwencję wydarzeń uruchomioną przez założycielkę wpływowego, pochodzącego z Afryki rodu. Reynolds zamyka fabułę w Układzie Słonecznym zmuszając bohaterów do rozwiązania zagadki postawionej przez seniorkę rodu.
Porównanie z The Quiet War jest dla mnie oczywiste. Reynolds podąża śladem McAuleya. Punktów zbieżnych wyłowiłem ogrom, poczynając od fabuły po bohaterów. Podobieństwa wywoływały chwilami niepokój, bowiem nie odważyłbym się posądzać autora, którego prozę cenię, o nadmierną inspirację twórczością kolegi po piórze. Nie wytrzymałem, przeczytałem podziękowania zanim skończyłem powieść, lecz wskazówkę znalazłem dopiero wracając do pierwszych stron, konkretnie dedykacji. Blue Remembered Earth dedykowana jest S. Baxterowi oraz P. McAuleyowi, przyjaciołom. Coś zaskoczyło, chyba prawidłowo, od tej pory zacząłem traktować powieść Reynoldsa jako dialog i odpowiedź na prozę McAuleya. Styczne odbieram jako punkty służące odbiciu w nieco inne kierunki, niż te, proponowane w The Quiet War.
Reynolds stawia na bardziej linearną fabułę, bawiąc się konwencją, a może nawiązując, do tych, którzy pisali wcześniej (opinię taką gdzieś wyszperałem kilka miesięcy temu, nie jest moja, lecz ją podzielam). Niestety, czytając, niemal przez cały czas miałem wrażenie, że związek przyczyny i skutku za chwilę rozsypie się, rujnując powieść. Autor, w moim odczuciu, niebezpiecznie balansuje. Być może jest to właśnie celowe nawiązanie do fantastyki sprzed dziesięcioleci, tej nieco mniej spójnej, szczególnie z perspektywy czytelnika początku następnego stulecia. W tym miejscu ponownie sięgnę po etykiety, ponieważ Blue Remembered Earth skonstruowano, to wszystko wyłącznie moje odczucia, a nie kategoryczne sformułowania, w oparciu o schematy stosowane w powieściach sensacyjnych. Bohaterowie rozwiązują zagadki składające się na obnażenie większej tajemnicy.  Niestety, brakuje pewnej, trudno uchwytnej, spójności, zgrzyta i chrzęści, jakby na siłę, nieco z trudem poskładane, nie tyle słowa, co wydarzenia. Reynolds napisał powieści bardziej wciągające, co nie znaczy, że tym razem, kolokwialnie rzecz ujmując, dał ciała. O, nie! Napisał powieść nieco inną, od tych, które poznałem (przyznaję bez bicia: nie znam wszystkich jego utworów), nastawioną bardziej na przygodę i akcję, a jednocześnie korespondującą z prozą McAuleya. To wydaje się niezwykle ciekawe zważywszy, że McAuley inaczej rozkłada punkty ciężkości.

Zdaniem Wattsa Naukowcy piszący SF bardziej interesują się „chromem i przewodami” aniżeli samą opowieścią. W przypadku McAuleya i Reynoldsa opowieść wydaje się równie ważna jak świat przedstawiony, choć o odmiennym podejściu do fabuły. Więcej, to w oparciu o fabułę prezentują założenia oraz spekulacje, stanowiące istotę utworów. McAuley ma już za sobą trzy tomy, Reynolds zapowiada cykl. W obu przypadkach dotychczasowe dokonania sprawiają, że pominięcie kolejnych utworów byłoby grzechem.

Żar leje się z nieba



Fragment filmu powyżej proszę potraktować jako usprawiedliwienie braku wpisów przez dwa miesiące. Ponad miesiąc 30 stopni i więcej. Co innego  w głowie, a nie blogowe wpisy :).

Takie tam. Ogólnie i statystycznie.

Przyznano Nebule, a ja wciąż tkwię w w kwietniu. Czasu brak. Na podsumowanie Projektu Nebula jeszcze przyjdzie pora, mam nadzieję.


Kolejny przegląd subiektywny. Część pierwsza.
Wpis posłużył jako forma uporządkowania w głowie danych. Chwilami myśl przewodnia zanika :).


Skromnie. Ograniczyłem lektury w języku angielskim i cieszę się z tego niezmiernie, ponieważ przyczyną jest proza polska. Źródłem egzaltacji są tytułu omówione w różnych miejscach w sieci, a dla mnie wciąż świeże i nowe. Pominę szersze dywagacje na temat kondycji polskiej fantastyki, ograniczając się do stwierdzenia: jest dobrze, chwilami bardzo dobrze, a bywa wyśmienicie.
Za pewnik przyjmuje się stwierdzenie, że fantastyka anglosaska dominuje na świecie, ze względów oczywistych. Fakt, wystarczy spojrzeć na statystyki tyczące publikacji książek i czasopism, by uciąć wszelkie wątpliwości. Dominacja ilościowa jest niepodważalna, odnośnie jakości można się spierać. Fantastykę dobrą, bardzo dobrą i wyśmienitą łatwo wyłowić, zapewniając sobie lekturę na długi czas. Jednak gdyby pokusić się o zestawienie ujmujące procentowe porównanie dobrego ze złym, w oparciu o jedynie słuszny, indywidualny, w 100 % subiektywny klucz, każdego czytelnika, choć mam na myśli siebie, otrzymamy porównywalne wartości. Stosunek chłamu do pozycji wartościowych. Figiel polega na wyłowieniu tego co kręci, unikając min i pułapek zastawianych przez wraże siły.
Anglosasi ograniczają się przede wszystkim do lektury rodzimych, w znaczeniu językowym, twórców, zlewając w praktyce resztę świata. Zmierzam do szatańskiego podziału, wszak trend narodowy zobowiązuje: my versus oni. Rzeczone one naszych nie czytają, a tłumaczone z kilku języków tytuły, pojawiające się w księgarniach, można uznać za błąd statystyczny. Coś z niemieckiego; rosyjskiego; wiadomo: tu i ówdzie Lema widać; przemknął Sapkowski w kieszonkowych wydaniach, z zapewnieniem w blurbie, że przecież to The Witcher, ten z gry. A Polish Book of Monsters w księgarniach B&M nie widziałem. J. VanderMeer, z pomocą Żerania, w Locus sygnalizował, że nie tylko Brytole i Usanie, głos to jednak na puszczy wołającego. Z drugiej strony postawa taka nie dziwi. Wszak dysponując wyśmienitą prozą własną nie muszą sięgać po import, chociaż nie tylko. Źródeł zjawiska jest wiele, jednym, bez wątpienia, wysoko zadarte nosy, w poczuciu światowej dominacji na licznych frontach, w tym literatury, że przynajmniej częściowo zasadne to inny temat. Jednocześnie jest to przyczyna swego rodzaju kalectwa, dobrowolnego samoograniczenia. Warto skonfrontować zadufanie statystycznie przeciętnego, amerykańskiego czytelnika (doświadczyłem na własnej skórze, w trakcie konwentu z fantastyką militarną jako tematem przewodnim. Po raz pierwszy czułem się w środowisku jak intruz), z mesjanizmem polskim, obejmującym również kulturę (konfrontowany następnie z kompleksem niższości względem dorobku innych – to drugi biegun).
Oczekujemy, my Polacy (zadęcie, wstrzymanie oddechu, zaczepne spojrzenia na boki), pochylenia się nad naszym dorobkiem kulturalnym; zasługami na froncie walki o wolność waszą i naszą; cierpiętnictwem narodowym; uznania wyższości (nawet jeżeli niewyartykułowanej wprost) nad innymi. Generalnie pomniki nam stawiać wszędzie. Tymczasem w dupie nas mają, głębiej lub tylko trochę, tak jak my w dupie mamy innych. Takie egocentryzmy narodowe, wyznawane przez lokalne kołtunerie oraz elity, wbite w gorsety snobizmu. Ponownie to jedna strona medalu. Druga to wynarodowienie; wolność bez granic; internacjonalizm, ten dawny i dzisiejszy, wyznawany przez kołtunerię międzynarodową oraz elity, wbite w gorsety snobizmu i poprawności myśli. Chcę wierzyć, że to tylko hałaśliwe mniejszości, wszak hałasem może być również pogląd ogłaszany drukiem, czy internetowy szum (ten blog na przykład).


Ponownie zszedłem ze ścieżki fantastyki, zatem korekta kursu.
Czystka, chociaż to jednak zbyt mocne określenie, na polskim rynku czasopism. Znikają dwa tytuły, jeden na dobre, drugi się zawiesił niczym oporny pecet. Do tej pory było lepiej niż dobrze, nawet nadspodziewanie. Kilka tytułów drukowanych. Zastanawiałem się nawet nad fenomenem polskiego rynku. W Stanach Zjednoczonych publikuje się więcej ale sprzedaje we wszystkich stanach, nie w jednym, czy dwóch, bo tak można Polskę postrzegać. Nie wszystkie dane są powszechnie udostępniane, niemniej sytuacja wygląda mniej więcej tak:
Przyjmuje się, że tytuł „profesjonalny” można przypiąć pięciu czasopismom: Analog; Asimov's; F&SF; Interzone; Realms of Fantasy. Sprzedaż regularnie spada, właściwie od lat osiemdziesiątych. Realms of Fantasy jesienią 2011 padło. W sumie nie dziwi zważywszy ponad 50% spadek sprzedaży pomiędzy 2008, a 2010 rokiem.
Wyniki pozostałych tytułów nie powalają. Pomijam efemeryczne zjawiska upadające po jednym lub dwóch numerach. Szczegółowych informacji dostarcza nieoceniony numer z lutego magazynu Locus (numer niezastąpiony, ponieważ prezentujący roczne podsumowanie rynku, co roku :) ).
Nie ma zmiłuj. Magazyny oferowane w klasycznej, papierowej, formie, zostają spychane na z góry upatrzone pozycje. Forma elektroniczna w natarciu, chociaż wciąż nie przewyższa druku.
Wspomniałem, że sprzedaż spada, co w perspektywie kilku dekad jest boleśnie widoczne. Wydaje się, że forma elektroniczna może być antidotum na spadki. Przynajmniej tak zjawisko tłumaczę. Okazuje się bowiem, że w 2011 w porównaniu do 2010, nastąpił wzrost sprzedaży. Jest to bardzo dobrze widoczne, jeżeli spojrzymy na subskrypcje, sprzedaż detaliczna to margines. Oczywiście pamiętam o kryzysie ale bez histerii, proszę.


Analog w 2011 sprzedał łącznie 23 402 subskrypcje, w tym 4100 elektronicznych. W 2010: 22 791, w tym 2 500 elektronicznych. Wzrost +/- 40%. Subskrypcje w 2009 to, łącznie, 21 636.

Asimov's w 2011 19 969, w tym 7 500 elektronicznych. W 2010 17 866, w tym 4 700 elektronicznych. W 2009 łącznie 13 731. Rośnie, kurczę, rośnie!

Trudno odnieść się do danych tyczących F&SF, ponieważ magazyn nie dostarcza danych sprzedaży subskrypcji elektronicznych (trochę mieszali, raz e-wydania były dostępne, potem nie, znowu są) . W formie klasycznej sprzedali 10 539 subskrypcji, a w 2010 10 907.


Coraz silniejsze stają się magazyny internetowe. Tutaj zróżnicowanie spore. Podstawowym kryterium jest odpłatność. W zdecydowanej większości przypadków są bezpłatne. Ograniczę się do Clarkesworld, Tor.com i Lightspeed Magazine, które wydają mi się najbardziej reprezentatywne. Oczywiście funkcjonuje znacznie więcej tytułów, o czym zapewne doskonale wiecie.
Wszystkie publikują pełnowartościowe teksty (w znaczeniu opowiadania w całości, nie fragmenty).
Clarkesworld i Tor są bezpłatne. Clarkesworld odnotowywał, średnio 23 000 unikalnych wizyt miesięcznie + kilkaset kopii dystrybuowanych, między innymi, przez Kindle. Tor nie przedstawił danych ale są to wartości prawdopodobnie znacznie wyższe.
Lightspeed to 22 500 unikalnych wizyt i około 1000 kopii sprzedawanych elektronicznie.
Warto zwrócić dodatkowo uwagę na wyśmienite okładki Clarkesworld i Lightspeed, niemniej dzisiaj nie o tym.
Lightspeed, pod światłym kierownictwem J.J. Adamsa (warto zwrócić uwagę na nazwisko, wyśmienity redaktor, którego notowania zwyżkują) rozszerza ofertę wchłaniając magazyn o profilu fantasy, przede wszystkim jednak oferuje zbiór najlepszych opowiadań (klasyczna książka) publikowanych w magazynie.

Rozszerzenie oferty o formę elektroniczną wydaje się być koniecznością. Warto jednak pamiętać o popularnych formatach. Jestem przekonany, że mechanizm zaskoczy, raczej prędzej, niż później, również w Polsce. Tymczasem u nas ostał się ekiosk, kurde, reader. Nową Fantastykę kupuję papierową, Czas Fantastyki w elektronicznej lecz nie mogę przenieść na czytnik (nie jest już ulubiona zabawką tylko użytecznym dodatkiem, który nigdy papieru nie zastąpi). Do wydania specjalnego nie mam bezpośredniego dostępu. Jest to dosyć upierdliwe.

c.d.n.